Miesięcznik Społeczno-Kulturalny MUTUUS:
Nr 15, kwiecień 2018
Leżę na łóżku w moim pokoju w domu gościnnym La Granadilla kooperatywy rolniczej u stóp wulkanu Mombacho w Nikaragui. Wulkan cichy i potężny stoi górując w bezruchu nad okolicą. Księżyc jest w pełni i rozjaśnia niebo jak wielka latarnia, przyćmiewając gwiazdy i sprawiając, że nie jest aż tak ciemno w tę długą samotną noc. Słychać monotonny głos świerszczy, czasem gekona, czasem karalucha, który skrył się pod szafką nocną. I szum wiatru, który momentami aż trzęsie dachem. Nikogo. Gdzieś za ścianą jest jeszcze stróż, ale nie sprawiał wrażenia zbyt rozmownego. Zresztą nie chcę wymuszonych rozmów, znowu powtarzania tych samych formułek o mnie samej („Jestem z Polski”, „Jestem na wolontariacie w szkole gotowania”, „Mam 30 lat”), potem wyciskania na siłę jeszcze kilku pytań i odpowiedzi, a w końcu ciszy. Za dużo już tych wszystkich nieklejących się pogaduszek. Za dużo spotkań, z których nic nie wynika. Powierzchownych, urwanych, takich, w których po trzech zdaniach wiesz, że nic z tego nie będzie. Że oto znów nie znalazłaś nowego znajomego. Za kilka dni zapomnicie swoje imiona, a całe spotkanie też zepchniecie gdzieś na marginesy pamięci. W taką cichą noc, bez towarzystwa i bez internetu zostają własne myśli i emocje, a ja chyba tego nie chciałam. Wzięłam książkę, ba, nawet dwie, ale nie mam ochoty i siły ich czytać. Czuję, że zacznę przysypiać po dwóch akapitach. W sumie zaczyna robić się wreszcie odpowiednio późno, żeby niedługo iść spać, bo kiedy zostałam sama chwilę po 19, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chciało mi się spać, ale kto chodzi spać przed 20.
Jutro mam jechać nad rzekę. Nie tam miałam jechać i nie za takie pieniądze (10$ za mototaxi, czyli tuk-tuka), ale chcę coś tu zrobić, skoro już tu jestem. Nie wiem, czy będzie fajnie, nie wiem, czy będzie warto, nie wiem, czy znów nie będę po prostu sama i pusta. Biję się z myślami, czy nie trzeba było jechać gdzie indziej. Tylko czy byłoby lepiej? Albo może nie zostawać na noc. Ale w końcu chciałam wykorzystać te dwa wolne dni, zrobić coś nowego. Przynajmniej mam to co mam – ciszę, spokój. Własne myśli i czas sama ze sobą, choć to ciężkie. Panama była tak pełna ludzi, wspaniałych, ciekawych znajomości. Takich, które trwają choć parę tygodni, ale to już coś. Nie szukałam ich, nie musiałam się starać, same przychodziły i się rozwijały. Uwierzyłam, że wystarczy iść z prądem, wystarczy zaufać, a wszystko będzie przychodzić i się dziać. Więc nie wiem, co się stało potem, po prostu nie wiem. Cofałam się pamięcią do tamtych czasów wiele razy, próbowałam znaleźć przyczynę i nie znalazłam. Mam to do siebie, że zawsze szukam przyczyny w sobie. Co JA źle zrobiłam, co przeoczyłam, gdzie trzeba było wybrać inaczej, co inaczej powiedzieć, jak się inaczej zachować, gdzie był mój błąd? Ale tu nie widzę, nie widzę takiego momentu, gdzie coś zepsułam i od tej pory ludzie przestali do mnie przychodzić. Jeśli był taki moment, to dużo wcześniej i zadziałał z opóźnieniem, ale przecież to bez sensu. Mówię sobie, że to Kostaryka. Bo właśnie od Kostaryki się zaczęło, dokładnie wtedy. Pierwszą noc spędziłam u hosta i choć było sympatycznie, to nie nawiązała się między nami specjalna relacja. Tematy szybko się skończyły. Siedzieliśmy ze sobą na siłę. Potem jeśli kogoś poznawałam, to on za chwilę ruszał w swoją stronę. Albo rozmowy też się nam nie kleiły czy też widziałam, że nie jest zainteresowany dalszą znajomością. Mało spotykałam podróżujących w pojedynkę jak ja. Do paczek znajomych nawet nie startuję, zwykle wydają się bardzo hermetyczni i do czego mieliby mnie potrzebować. Wieczorami chciałam czasem gdzieś wyjść do baru, napić się, posiedzieć z innymi jak wszyscy, ale nie było z kim. Nie umiałabym wejść sama do pubu i przysiąść się do bawiących się w najlepsze nieznajomych. Nie lubię się narzucać, nie chcę szukać znajomości na siłę. A od kiedy wyjechałam z Panamy, nie spotykam (może z jakimś wyjątkiem) ludzi, z którymi połączyłaby mnie prawdziwa nić porozumienia. I przecież nie mam na to wpływu, co mogę zrobić. To jak z doborem partnera życiowego, ciotki mówią ci, żebyś szukała męża, tak jakby można go sobie zamówić na miarę za rozsądne pieniądze albo tak jakbyś świetnie spasowywała się z około 20% mężczyzn mijanych na ulicy i zostawało tylko wybrać spośród nich najlepszego. Nie mogę nic zrobić. Mogę tylko zagadywać, kiedy trafi się okazja, uśmiechnąć się, przedstawić, zapytać po raz tysięczny „Where are you from?”. To, czy coś między nami zatrybi, nie zależy już ode mnie. Choć od tych paru tygodni idzie mi tak źle, że coraz bardziej myślę, że to jednak przeze mnie. Że ja ich odstraszam. Że może za bardzo się staram, za bardzo chcę i ludzie to podświadomie wyczuwają. A może jestem znów zbyt cyniczna. Może zbyt pewna siebie. Może za dużo gadam o sobie. Nie wiem. Ale jakoś w Panamie to nie było problemem. Usłyszałam od jednej z najlepszych poznanych tam osób, że mam coś takiego w sobie, że przyciągam dobrych ludzi i wystarczy, abym była sobą, a wszystko się ułoży. Było mi ze sobą wtedy tak źle, że się popłakałam. Teraz znów. Bo chyba przestałam ich przyciągać i nie wiem, jak to naprawić. Odpuścić – łatwo powiedzieć. Próbuję odpuszczać. Nie chcę na nic liczyć. Ale to nie pomaga. Nie tak to miało wyglądać. Nie spodziewałabym się, że tak się to może zepsuć. Nic na to nie wskazywało. Aż chciałabym wrócić do Panamy, ale przecież mam jechać do przodu. Do przodu, do przodu, ciągle do przodu, licząc na zmianę, na inny wiatr.
Nie jest fajnie leżeć na plaży samej. Nie jest fajnie spędzać piątkowy wieczór samej. Wszystko traci smak i nie staje się wcale wspaniałym wspomnieniem podróży życia. Właśnie tego się obawiałam w tym backpackingu i właśnie to teraz przeżywam, już trochę za długo, żeby się tym nie przejmować. Staram się cieszyć tym, co jest, ale kiedy czujesz pustkę w środku, cóż możesz wykrzesać z pustki. Jeśli czuję się tak jak się czuję, to mam prawo się tak czuć, dlaczego mam udawać, że jest inaczej. A to w końcu minie, jak wszystko inne. To znaczy taką mam nadzieję, bo już nic innego mi nie zostało. Może spróbuję jednak poczytać jeszcze trochę przewodnika i wykorzystać ten cichy czas. Już go przynajmniej trochę wykorzystałam na napisanie tego przysmutnego posta.
PS. Następnego ranka pojechałam nad rzekę i było naprawdę miło. Nie byłam sama, bo pojechała ze mną pani, która dla mnie gotowała ze swoją córką, choć niezbyt kleiły nam się rozmowy. Poza tym na miejscu chwilę pogadałam z jednym Nikaraguańczykiem i Portorykanką. Rzeka była czysta, całkiem ciepła i spokojna, idealna do pływania. Później pojechałam spontanicznie na punkt widokowy, który okazał się tak piękny, że na dobre naprawił mi nastrój.