Pierwszą poważną wyprawę zaliczyłam w wieku siedmiu lat, gdzie babcia podróżniczka zabrała mnie do paryskiego Disneylandu. i tak się to zaczęło. Choroba lokomocyjna została pokonana przez chęć zobaczenia królestwa Walta, siedmiolatka złapała bakcyla i dzisiaj mając dziewiętnaście lat mogę otwarcie mówić, że byłam w czternastu krajach, chociaż ta liczba akurat nie jest równa z liczą wszystkim wypraw.
Są kraje, które wracają do mnie w snach i po prostu muszę tam wrócić. Jednym z takich krajów jest Sri Lanka, do której wróciłam po sześciu lat. Cudowna kraina, określana mianem perły Azji, w którym ludzie są posłuszni swoim bogom – mamy tam cały wachlarz religii od buddyzmu do chrześcijaństwa, słonie radośnie tarasują Ci drogę, a dzieciaki mają najpiękniejsze uśmiechy na świecie. Za każdym razem gdy się denerwuję to wyobrażam sobie świątynie buddyjską w Kandy – i że siedzę tam z tymi Lankijczykami i widzę ich z tymi lotosami, które oddają Buddzie i spokój sam zaraz do mnie wraca, bo samo wyobrażenie tego miejsca sprawia, że jego harmonia i spokój udziela się mi.
Obiecałam sobie, że będę wracać na Sri Lankę co sześć lat. Więc wracam tam za cztery lata, pomału już zbieram ekipę, więc zapraszam serdecznie jakby ktoś miał ochotę na dwa tygodnie pełne głębokich rozmów w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie.
Jest jeszcze Londyn, do którego wracam by się zresetować. Pierwszy raz tam pojechałam, bo przecież to miasto mojego największego autorytetu – Alana Rickmana. Rickmana już nie ma dwa lata, a ja dalej wracam do tego Londynu i sama myśl, że spaceruje tymi samymi uliczkami co on sprawia, że mam ochotę tańczyć z radości i zawsze wracam naładowana niesamowitą energią i po powrocie z niego zawsze wiem, że artystyczny świat jest właśnie dla mnie. Dzięki Alan, że tak mnie zaprosiłeś do tego Londynu nawet nieświadomie.
I Andaluzja. No to miejsce to jest magia, było tak, że odwiedziłam raz i przepadłam całkowicie. Kocham całą Hiszpanię całym sercem, ale to do Andaluzji mam największy sentyment – to tu zaczęła się moja przygoda z tym krajem. Chociaż z kulturą i językiem trochę wcześniej – bo sześć lat przed wybraniem się tam, więc w tym roku z hiszpańskim świętujemy dziesięć lat razem. Kto by pomyślał, że to tyle przetrwa, prawda? Andaluzja przemieniła się w mój dom i dalej nie mogę w to uwierzyć, że mam te wąskie uliczki na co dzień, że mój blok ma pięć palm obok, że nad morze mogę podjechać miejskim i że rozmawiam w tym najpiękniejszym języku i jeszcze do tego w najpiękniejszym dialekcie świata na co dzień. Życie jest piękne, Andaluzjo, kocham Cię, ale o tym już chyba wiesz.
W tym roku zaczęła mnie wołać Kambodża. Ciągle miałam ją przed oczami, wracała do mnie w snach. Dosłownie nie mogłam się od niej uwolnić. Coś mi mówiło jedź, jesteś tam potrzebna. Wiedziałam, że muszę pojechać tutaj sama, nawet za bardzo nie szukałam towarzyszy do swojej wyprawy. Od kilku miesięcy bardzo kocham życie i świat (mam nadzieję, że to nie jest chwilowa zajawka, że już to się utrzyma na zawsze) i mam ochotę zrobić wszystko by chociaż trochę zrobić z tej planety jeszcze lepsze miejsce. Więc od razu rozejrzałam się za wolontariatem w tej Kambodży, krainie z moich snów.
Kupiłam bilety. Dwa miesiące później poleciałam, martwiąc chyba wszystkich w koło – rodziców, dalszą rodzinę i przyjaciół. Ja, plecak z aparatem Canosiem, laptopem Fryderykiem i miesiąc w zupełnie nowym kraju. Czułam się jak prawdziwy podróżnik wychodząc z płyty lotniska. Zaraz azjatyckie powietrze dosłownie uderzyło we mnie – zapach Azji jest tak ciężki do opisania, oddycha się tutaj gorzej niż na innych kontynentach, zapach spalin zlewa się z dużą wilgotnością i wysoką temperaturą. Już od tego momentu wiedziałam, że będzie ciężko. Poprawiłam plecak i poszłam dalej przed siebie, by złapać taksówkę, która mnie miała zawieźć do hotelu na pierwszą noc. Zawiozła, pierwsza noc i dzień minął. Był to tak zwany stratny dzień, czyli przyzwyczajanie się do klimatu, do różnicy czasu i tak dalej. Warto robić sobie taki stratny dzień, dać organizmowi zasłużony odpoczynek po tak długiej podróży – u mnie to było ponad czterdzieści godzin. Po stratnym dniu ruszyłam do miejsca, w którym miałam spędzić reszty dni w Kambodży – czyli do małej szkoły, oddalonej pięćdziesiąt kilometrów od stolicy. No i pojechałam.
Dzisiaj gdy to piszę jest 20 lipca. Planowo – dzień środkowy mojego pobytu tutaj. w rzeczywistości – przedostatni dzień w Kambodży.
Po raz pierwszy raz w życiu zmieniłam bilety na wcześniejszy powrót. Po raz pierwszy nie przeciągam podróży. Po raz pierwszy raz w życiu chcę wrócić do domu. a dlaczego? o tym już następnym razem.
Utwór dostępny na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0